Autor Wiadomość
anowi
PostWysłany: Śro 22:20, 05 Sie 2009    Temat postu:

Marcinkiewicz: Miałem być Tuskiem PiS

rozmawia Aleksandra Pawlicka

Wybranie mnie na premiera było wyłącznie ruchem pod zwycięstwo w wyborach prezydenckich. Nawet PR mojego rządu był pod to skrojony: jeżdżenie po Polsce, rozmowy z Platformą. Jarosławowi Kaczyńskiemu nie chodziło o żaden PO–PiS, liczyła się tylko wygrana brata – mówi Kazimierz Marcinkiewicz, 11. premier po 1989 roku

http://przekroj.pl/20latpozniej_artykul,4592.html
anowi
PostWysłany: Czw 11:01, 09 Kwi 2009    Temat postu: Polscy Premierzy

Tadeusz Mazowiecki

Z T. Mazowieckim rozmawia Aleksandra Pawlicka

Uważałem, że pierwszym premierem powinien być Lech Wałęsa, ale on powiedział: "Prezydentem może tak, ale premierem nie". Te słowa zrozumiałem dopiero po roku. Zwiastowały "wojnę na górze" ; wspomina Tadeusz Mazowiecki, pierwszy premier III RP



Nastał rok wielkich rocznic. Polskiej demokracji stuknie w tym roku dwudziestka.

- Trzy najistotniejsze wydarzenia 1989 roku to Okrągły Stół, wybory 4 czerwca i utworzenie rządu, którym kierowałem. Często mamy
wrażenie, że świat jest wobec nas trochę niewdzięczny, pamięta o upadku muru berlińskiego, a nie o tym, że pierwsi w obalaniu
komunizmu byli Polacy. Dlatego niesłychanie ważne jest, byśmy te wydarzenia sami szanowali i zdobyli się na ich uczczenie. Myślę, że świat inaczej spojrzałby na historię, gdybyśmy byli zdolni do tego, aby wszystkie te rocznice świętować wspólnie. Na przykład 4 czerwca zwołać Zgromadzenie Narodowe, czyli posiedzenie Sejmu i Senatu, w którym uczestniczyliby urzędujący prezydent i wszyscy dotychczasowi prezydenci Polski. Wszyscy premierzy, dostojnicy Kościoła, korpus dyplomatyczny. Wtedy pokazalibyśmy światu, że mimo różnic, mimo sporów potrafimy szanować naszą historię, która wtedy, w 1989 roku, zaczęła zmieniać świat.

4 czerwca to data wyborów. Pana rząd zaczął działać trzy miesiące później.
- Dokładnie 24 sierpnia Sejm zatwierdził mnie na stanowisku premiera, a 12 września udzielił wotum zaufania rządowi.

Propozycję bycia premierem złożył panu Lech Wałęsa w myśl słynnego: "Wasz prezydent, nasz premier".
- To była teza ukuta przez Adama Michnika w lipcu 1989 roku, jeszcze przed wyborem Wojciecha Jaruzelskiego na prezydenta. Uważałem wtedy, że na takie rozwiązanie jest za wcześnie, i odpowiedziałem polemiką pod tytułem "Spiesz się powoli". Przeciwny byłem początkowo także mojej kandydaturze na premiera, bo uważałem, że to Wałęsa jako przywódca ruchu solidarnościowego powinien podjąć się roli szefa rządu. On jednak powiedział mi wówczas coś, co zupełnie zlekceważyłem:"Prezydentem może tak, ale premierem nie";. Te słowa wróciły do mnie z całą mocą po roku w ramach tak zwanej wojny na górze.

Czyli sporu Mazowiecki-Wałęsa, który podzielił obóz solidarnościowy. Czy to prawda, że "wojna na górze"zaczęła się od spotkania u biskupa Tadeusza Gocłowskiego?

- Nie. Spotkanie u biskupa to był już ten moment, kiedy Wałęsa oświadczył, że chce kandydować na prezydenta. Spór zaczął się
wcześniej, choć muszę podkreślić, że początkowo była między nami pełna zgoda. Gdy godziłem się na zostanie premierem, postawiłem Wałęsie warunek, że musi zapewnić mi pełne wsparcie. Dla mojego rządu i moich decyzji jako premiera.

Jak pan to wtedy ujął: że nie będzie premierem malowanym.

-Właśnie. I Wałęsa na to przystał. Dopiero gdy w tym wszystkim zaczął mieszać Jarosław Kaczyński...

Ale przecież to właśnie Jarosław Kaczyński miał podsunąć Lechowi Wałęsie pana kandydaturę na premiera.
- Kaczyński prowadził rozmowy na temat utworzenia rządu i w tym sensie miał wpływ na jego formowanie. To do niego dzwoniłem, by
dowiedzieć się, jak wygląda sytuacja, gdy wróciłem z zagranicy. Co jednak doradzał Wałęsie, nie wiem. Treści ich rozmów nie znałem.

Kiedy został pan premierem, Jarosław Kaczyński miał zażądać bezpośredniej linii telefonicznej łączącej jego i pański gabinet. To miała być ta sama linia, która wcześniej łączyła gabinet premiera z gabinetem pierwszego sekretarza KC PZPR.
- Gdy pierwszy raz wszedłem do gabinetu premiera, rzeczywiście zobaczyłem na biurku rząd starych telefonów, z których każdy miał
bezpośrednie połączenie z którymś z ministrów. Jeden z nich łączył premiera z pierwszym sekretarzem KC PZPR. Kazałem go usunąć. Był to gest symboliczny, bo potem usuwaliśmy komórki partyjne w urzędach i przedsiębiorstwach państwowych. O tym jednak, by tę linię chciał przejąć Jarosław Kaczyński, nic nie wiem. Natomiast prawdą jest, że Kaczyński chciał być kontrolującym mnie nadkomisarzem. Ale ja na taki układ się nie godziłem.

Podzieliła was też gruba kreska, a właściwie linia, o której mówił pan w exposé.
- Na początku nikt nie kwestionował tej koncepcji, wszyscy ją popierali. Uważali grubą linię za mądre rozwiązanie. Dopiero po pół roku, gdy stało się jasne, że będą wybory prezydenckie, Jarosław Kaczyński przypuścił atak, lansując pomysł rozliczeniowego przyspieszenia. To wtedy ujawniły się dwie filozofie rządzenia. Proszę pamiętać, że gdy przejmowaliśmy władzę, w Polsce żyły dwa miliony członków PZPR wraz z rodzinami. Czy mieliśmy powiedzieć, że są obywatelami drugiej kategorii? Czy zgodnie z etosem Solidarności, który był etosem pokojowym,
zaoferować przyszłość wszystkim? Moja koncepcja nie oznaczała ani zamknięcia dyskusji o PRL, ani rezygnacji z pociągnięcia do odpowiedzialności za zbrodnie. Określenie"grubej kreski" oznaczało filozofię pokojowego przejścia do nowego, demokratycznego systemu. Polska była wówczas pierwszym i jedynym krajem w całym bloku socjalistycznym, w którym dokonywały się przemiany. Wciąż były możliwe różne prowokacje. Dlatego uważałem - i wciąż uważam- że gdybyśmy nie wybrali drogi pokojowych przemian, zjawisko zwane jesienią ludów byłoby zahamowane.

Gruba kreska to pomysł pana czy któregoś z doradców pomagających pisać exposé?
- Całkowicie mój. Upierałem się przy nim, choć współpracujący ze mną syn Wojtek odradzał mi to sformułowanie. Mówił, że będę miał z tym kłopoty. Ja jednak uważałem, że muszę przedstawić społeczeństwu jasną filozofię rządzenia. I tu tkwi nieuczciwość w zaatakowaniu tego sformułowania, które nie oznaczało, jak chciał Jarosław Kaczyński, odcięcia się od rozliczania przeszłości, ale mówiło Polakom: odtąd zaczynamy na nowo. Ciąży na nas hipoteka gospodarcza i polityczna przeszłości, ale teraźniejszość i przyszłość należy do nas.

Polacy zapamiętali pana zasłabnięcie podczas wygłaszania exposé. Było wynikiem emocji?

- Raczej nieprzespanej nocy, pracy nad tekstem sejmowego wystąpienia, palenia papierosów jednego za drugim i picia kawy do świtu.

A gest victorii, który pokazał pan po głosowaniu nad wotum zaufania, który natychmiast podchwycili posłowie?

- Był absolutnie spontaniczny. Absolutnie spontaniczne były wtedy z mojej strony dwie rzeczy: gest wiktorii i dopisanie do przygotowanego
przemówienia słów:"Wierzę, że Bóg nam dopomoże". Uważałem, że słowo Bóg musi się pojawić tego dnia w sali sejmowej.

Mimo że pana rząd nie był w stu procentach solidarnościowy. Dawna ekipa zachowała resorty siłowe, miał pan generała Czesława Kiszczaka jako ministra spraw wewnętrznych.
- Uważałem, że generał Kiszczak jako współarchitekt obrad Okrągłego Stołu powinien wejść do rządu. Chciałem, by był gwarantem chroniącym rząd przed prowokacją ze strony ówczesnych służb specjalnych. W naszej współpracy pojawiły się jednak dwie
mocno różniące nas kwestie: palenie akt SB i reforma Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Kiedy generał Kiszczak poinformował mnie o
paleniu akt, twierdził, że jest to czynność rutynowa i dotyczy duplikatów. Mimo to zakazałem palenia. Dopiero później okazało
się, że niszczono oryginały. W sprawie reformy MSW pojawiło się natomiast kilka projektów, lecz uznaliśmy je za niewystarczające.
Reforma i utworzenie w miejsce SB Urzędu Ochrony Państwa stało się możliwe dopiero wtedy, gdy Kiszczaka zastąpił Krzysztof Kozłowski,
przez lata walczący z cenzurą wicenaczelny "Tygodnika Powszechnego"
Czy tylko z PZPR-owskimi ministrami były trudności?
- Swoje teki w rządzie musiały dostać także Stronnictwo Demokratyczne i Zjednoczone Stronnictwo Ludowe, dzisiejszy PSL. O ile z tym pierwszym ugrupowaniem nie było problemu, bo do rządu wystawiło rektora AGH Jana Janowskiego, o tyle ludowcy lansowali Kazimierza Olesiaka, który w rządzie Mieczysława Rakowskiego był autorem uwolnienia cen żywności po zniesieniu kartek reglamentacyjnych 1 sierpnia 1989 roku. Olesiak źle się kojarzył i nie chciałem go w rządzie. Ostatecznie tekę ministra rolnictwa wziął Czesław Janicki z ZSL, ale blisko związany z Solidarnością.
Nie zmieniało to jednak tego, że staliśmy już na progu hiperinflacji. Ceny, zwłaszcza żywności, rosły z dnia na dzień. Sytuacja na rynku była dramatyczna.

I trzeba było szybko znaleźć tęgą głowę na stanowisko ministra finansów.
-Najpierw zaproponowałem to stanowisko profesorowi Witoldowi Trzeciakowskiemu. Nie zgodził się. Potem chciałem, by resort objął Cezary Józefiak, lecz również odmówił i został ministrem bez teki. Wtedy mój doradca ekonomiczny Waldemar Kuczyński podsunął kandydaturę profesora Leszka Balcerowicza. Nie znałem go wcześniej.

Ostatnio przeczytałam, że w przypadku Leszka Balcerowicza decydujący o podjęciu decyzji był smutek w pana oczach. Gdy początkowo odmówił i zobaczył w pana wzroku: oto kolejny kandydat chce tylko doradzać, a nie wziąć na siebie odpowiedzialność...
-Naprawdę? (śmiech) Myślę, że to nie było decydujące, ale miło słyszeć takie słowa. Leszek Balcerowicz odegrał bardzo ważną rolę w rządzie i reformowaniu kraju.

Mówiło się nawet, że pierwszoplanową, że stawiał rząd pod ścianą.
-Nie, nie chodziło o stawianie pod ścianą. Reforma, którą musiał przeprowadzić, była bardzo kosztowna, jeśli chodzi o skutki społeczne. Byliśmy rządem solidarnościowym, powołanym po to, by stwarzać Polakom warunki rozwoju. Wiedzieliśmy, że przejście od komunistycznej gospodarki do wolnego rynku będzie oznaczać bezrobocie, ale nikt nie potrafił wtedy oszacować jego rozmiarów. Wprowadzaliśmy system osłonowy dla tych, którzy na tym rynku się nie odnajdą, ale to pożerało masę pieniędzy. Do tego działaliśmy pod presją czasu. Najpoważniejszy jak dotąd pakiet reform gospodarczych przygotował w niespełna trzy miesiące.

Ogłaszał go na specjalnie zwołanym posiedzeniu parlamentu w niedzielę 17 grudnia.
- Liczył się każdy dzień.

Reformę Balcerowicza poparł Jacek Kuroń.

- To prawda, potem trochę z tego entuzjazmu się wycofał, ale rzeczywiście Jacek uwierzył w Balcerowicza. A jednocześnie wziął na siebie skutki jego reformy, bo jako ministrowi pracy i polityki socjalnej w moim rządzie, a potem w rządzie Hanny Suchockiej, przyszło mu walczyć o zasiłki i pomoc socjalną. Rola Jacka w procesie przemian była ogromna.

W pamięci Polaków pozostała słynna kuroniówka -grochówka, którą minister Kuroń rozdawał na ulicy bezrobotnym. Próbował pan kiedyś tej zupy?

- Nie pamiętam, ale pewnie tak.

Spośród wybitnych ministrów pana rządu trudno nie wspomnieć profesora Krzysztofa Skubiszewskiego.

- To jeden z najlepszych szefów dyplomacji w 20-letniej historii demokratycznej Polski. Przed nami stało wówczas bardzo trudne zadanie
ułożenia na nowo relacji z sąsiadami, i to w sytuacji, gdy po obu stronach granicy zachodziły zmiany. Dążenia wolnościowe Litwy
sygnalizowały schyłek ZSRR, a za Odrą walił się mur berliński. Dokładnie wtedy, gdy prowadziliśmy z kanclerzem Helmutem Kohlem
rozmowy na temat uznania polsko-niemieckiej granicy, musiał je przerwać i jechać do Berlina.

W pamięci Polaków utkwił pana uścisk z kanclerzem Kohlem podczas mszy w Krzyżowej w listopadzie 1989 roku. Stał się on symbolem polsko-niemieckiego pojednania.

- Takich symbolicznych wydarzeń w tamtym okresie nie brakowało. A wizyta w Katyniu, gdzie jako pierwszy polski premier składałem hołd?

Do tego zmieniliście nazwę z PRL na Rzeczpospolitą Polską, przywróciliście orła w koronie i wykreśliliście z konstytucji przewodnią rolę PZPR.
- Te symboliczne decyzje były bardzo ważne, lecz ważniejsze było to, że Polska rzeczywiście zmieniała się na naszych oczach. Wybory
samorządowe w 1990 roku były pierwszymi w pełni wolnymi wyborami po upadku komunizmu. Stworzyliśmy podstawy demokracji, gospodarki opartej na wolnym rynku i przeorientowaliśmy politykę zagraniczną w kierunku wejścia Polski do organizacji europejskich.

Jednak popełnił pan polityczny błąd, nie budując partyjnego zaplecza. A to odbiło się już w wyborach prezydenckich w 1990 roku. Przegrał pan nie tylko z Lechem Wałęsą, ale także z egzotycznym kandydatem Stanem Tymińskim.
- To prawda, popełniłem błąd i przegrałem. Dlatego następnego dnia po ogłoszeniu wyników podałem się do dymisji. Bardzo mnie wtedy bolało, że ta dymisja została źle zrozumiana. W żadnym stopniu nie była obrażeniem się na społeczeństwo. Uważałem tylko, że takie są zasady postępowania w państwie demokratycznym. Jeśli przegrałem, a w kampanii była atakowana przede wszystkim polityka mojego rządu, to uznałem, że rząd powinien podać się do dymisji.

Było panu żal?

- Było. To był żal wynikający z poczucia, że skończyłem w pół drogi. Gdyby wtedy stworzono sytuację, w której mógłbym dalej rządzić, podjąłbym się tego. Wśród ówczesnych zwycięzców nie było jednak takiej woli politycznej. Dlatego bardzo bym chciał, by zbliżające się rocznice stworzyły okazję do narodowego pojednania. Wciąż uważam, że w polityce są sprawy nadrzędne.

rozmawiała Aleksandra Pawlicka
"Przekrój" 05/2009

Powered by phpBB © 2001,2002 phpBB Group